czwartek, 21 stycznia 2016

Altruizm to piękny aforyzm

                                       (włącz dla umilenia czytania)




- Nie, zrozum. Nie dzisiaj - trzeci raz w ciągu kilku godzin dzwoni z tym samym pytaniem "Masz coś?". Ciężko było się nie zdenerwować. Na odstresowanie wziąłem deskę i poszedłem pojeździć.
Wiedziałem, że w parku są kumple, z którymi na chwilę mogę oderwać się od codziennych problemów.
No cóż. Życie jak zawsze ma coś ciekawszego do powiedzenia. Tym razem złożyło literki w słowo "deszcz". Wróciłem. Całkowicie przemoknięty.
Z nudów włączyłem jakieś głupoty na internecie. Nic interesującego nie znalazłem. Do czasu, gdy trafiłem na pewną stronę, na której poznałem kogoś, kto okazał się być moim aniołem.
Chciałem być jedynie miły i zwyczajnie pocieszyć kogoś w smutnej chwili. Tak bezinteresownie.
Nigdy dotąd nie myślałem o poważniejszej relacji. Żadnego przywiązania - to sobie obiecałem.
Z tą myślą podjąłem ostateczną decyzję o wyjeździe do Holandii. Wyjeździe w nowe miejsce. Miejsce czyste. Takie, które nie przypominało mi niczym żadnych złych rzeczy. Udało się pozałatwiać wszystko, więc wyjechałem.
Stało się jednak inaczej, niż planowałem. Codziennie coraz więcej rozmawialiśmy. Coraz więcej myślałem o tej relacji, o przyjaźni, która powoli się między nami nawiązywała.
Nie mogłem skupić się w szkole, na treningach. Czułem się lepiej z myślą, że ktoś na mnie czeka. O wiele lepiej.
Mimo powolnego wychodzenia z psychicznej przepaści, fizycznie czułem się gorzej z dnia na dzień.
Coraz więcej osób pytało co mi jest i dlaczego tak źle wyglądam.
- Mało spałem - rzucałem krótkie, nieszczere odpowiedzi. Chociaż gdyby przyjrzeć się bliżej tej sytuacji, to tak, bardzo mało spałem. Jednak nie dlatego wyglądałem jak ludzki cień. Wykańczałem się powoli i skutecznie. "Życie..." Tak sobie codziennie powtarzałem. Musiałem dać radę. Teraz miałem dla kogo. Przynajmniej chciałem mieć, jednocześnie bojąc się tej relacji.
To było coś nowego. Wiedziałem jak wyglądała wtedy sytuacja, a jednak przeraziłem się, gdy w końcu padło słowo "związek". Co mam do stracenia. Zgodziłem się. Znowu miałem dla kogo żyć.
Chciałem żyć.
Jednak wciąż myślałem o kimś jeszcze. O kimś, kogo mógłbym zranić tak mocno, że nie dałby rady przeżyć tej rany. Biłem się z własnymi uczuciami, jeszcze bardziej wykańczając się psychicznie. 

* * *




Udało się załatwić już wszystko. Szkoła chętnie przyjęła mnie, jako nowego ucznia z Polski. 

Postanowiłem starać się i nie zawieść chociażby samego siebie. 
Chwilę po wyjeździe dostałem telefon z Polski, który mimo pozorów jakoś szczególnie nie wywarł na mnie wielkiego wrażenia. Była to informacja o śmierci ojca. Czekałem na to tak długo, a on zmarł gdy już się stamtąd wyrwałem. Życie jest okrutne. 
Nie zamierzałem nawet go żegnać. Uważałem, że nie zasłużył sobie na przebaczenie. Niszczył mnie każdego dnia na nowo, jakbym był zabawką, którą można za każdym razem naprawić. Nie, nie, nie. Jestem człowiekiem z uczuciami. Przynajmniej nim od zawsze starałem się być. Nigdy nie będę potrafił wybaczyć mu krzywdy, jaką wyrządził osobom, które kochałem tym żałosnym, poszarpanym sercem, które zdawało się krwawić przy każdej smutniejszej, bądź bardziej emocjonalnej chwili. 
Nie powiedziałem o tym nikomu. Przez jakiś czas siedziałem sam z jego duchem na ramieniu. Jednak nie mogłem żyć w ten sposób. Zależało mi na kimś, kto zasługiwał na to, żeby wiedzieć o ostatnich wydarzeniach, które zapewne negatywnie na mnie wpłynęły. Nic nowego, prawda? 
Musiałem to zrobić. Musiałem wyrzucić to z siebie i w końcu się udało. Z bólem serca, ale się udało, co kilkakrotnie wzmocniło nasze relacje. Przynajmniej w moim odczuciu. 
Nie chcesz się w to pakować, a jednak się uzależniasz i już nie masz ucieczki. Zaczynasz kochać najmocniej jak potrafisz, a  twoje uczucia zdają się być na tyle silne, że mogłyby przez setki lat zastępować wszystkie mosty świata. Miłość na tyle dziwna i odmienna od tej, którą dotąd znałem. 
Pomimo przykrych doświadczeń, pozwoliłem się do siebie zbliżyć. Nie tylko kobiecie, ale też mężczyźnie. Stałem jednak między młotem, a kowadłem. 
On był dla mnie wszystkim. Całym światem oraz kimś odpowiednim na resztę życia. Opiekuńczy i kochany. Niósł na swoich delikatnych dłoniach odpowiedzialność zmieszaną z odrobiną zdrowego szaleństwa. Kochałem najbardziej tę mieszankę. Był moim wypełnieniem, gdy traciłem poczucie właściwego zachowania. Trzymał wodze przyzwoitości, troszczył się o zdrowie i dbał o uśmiech każdego dnia na nowo. Czułem się bezpieczny mimo tysiąca dzielących nas kilometrów. 
Po drugiej stronie jednak stała księżniczka godna wszelkich starań. Anioł, który jasno dawał do zrozumienia jak bardzo go potrzebuję. 
Z czasem powoli zmazywała linię stanowiącą granicę między przyjaźnią, a miłością. 
Stałem za nią w każdej trudnej chwili. Bezustannie zabiegałem o jej obecność w moim sercu. Ona pozwalała mi opiekować się sobą i pilnować swojego serca. Nigdy nie pomyślałbym, że podobne uczucie mogłoby zrodzić się w tak skrajnych warunkach. 
Daleko od siebie, a w dodatku z 4 letnią różnicą wieku. Jednak podświadomie coś się rodziło. Tłumiłem w sobie uczucia, tłumacząc zbolałemu sercu, że nic z tego. Nie chciało słuchać i tłukło się jeszcze głośniej, że ją chce. Właśnie ją, bez względu na wszystko. 
Trzymałem jej rękę, gdy stała nad wielką przepaścią z napisem "anoreksja". Pilnowałem jej zdrowia. Chciałem zapewnić jej wszystko, czego tylko potrzebowała. Jednak była to wielka przeszkoda. Wiek stanowił tak wielki problem, że uczucie między nami nie miałoby żadnych szans przeżycia w tym brudnym, pozbawionym przyzwoitości świecie. 
Siadałem wieczorami w oknie i patrząc przed siebie zastanawiałem się co zrobić. Jakie życie wybrać, by było najlepiej. 
Wygrał. Serce wyrywało się na dźwięk jego imienia. Chciało się przytulić do wybranka, dla którego biło ostatnimi siłami. Starało się walczyć, z trudem biorąc każdy kolejny oddech. 
Zmęczone i rozbite. To, z którego zostały już zaledwie fragmenty jedynie z ogółu przypominające ludzkie serce. Zmusiłem się do ostatniej walki. 
Walki tak bardzo przegranej. A jednak nie chciałem o tym słyszeć. Wierzyłem i starałem się jakoś połączyć wszystko w całość. 
Coraz częściej zdarzało mi się opuszczać zajęcia szkolne. Zdawałem sobie sprawę, że to pewnie moja ostatnia szkoła i nie myślałem póki co o studiach. 
Nie mogło być idealnie. Musiało się coś psuć, jak to nakazuje tradycja. 
Codziennie coraz gorzej się czułem. Traciłem świadomość na kilka sekund, po czym od razu ponownie zaczynałem trzeźwo myśleć. Zdarzało się to już regularnie po kilka razy na dzień. 
Podejrzewałem, że wynikało to z właściwie znikomej ilości snu, gdyż co drugą noc brałem leki, zwracałem je, znów brałem i tak aż do rana, natomiast w te noce pomiędzy nimi nieudolnie starałem się zasnąć. Gorączka i osłabienie nie dawały spokoju. Przeleżałem w szpitalach większą część roku szkolnego, co było wiadome w skutkach. Prawie oblałem.
A on wciąż ze mną był. Mówiłem mu o wszystkim, co się działo. Pisałem cały czas. Kochany bez przerwy pytał czy czuję się na tyle dobrze, żeby iść do szkoły i czy dam sobie radę w razie pogorszenia. Zawsze mogłem poprosić go o radę. Po prostu był, a mnie to wystarczało. Miałem też wsparcie w mojej księżniczce. Nie wiem, czy znalazłyby się kiedyś w świecie słowa, którymi można byłoby podziękować komuś tak cudownemu za obecność. Po prostu się nie da, chociaż bardzo bym chciał.
Dopadł mnie jednak czas, w którym wszystko wróciło z wyjątkiem sił do życia. 
Leżąc wieczorem w szpitalnej sali, do której od południa nikt z lekarzy nie zaglądał, zacząłem rozważać inną opcję. Tę potencjalnie możliwą, a jednak najgorszą. Wyszedłem się przejść.
Spacerowałem dalej i dalej, choć wiedziałem, że nie było mi wolno. Szedłem ciemnym parkiem, a później przez skute lodem chodniki. Dość tego. Musiałem jakoś powoli wrócić, ponieważ mróz stawał się nieznośny i uporczywy, zwłaszcza dla osłabionego organizmu. Osłabionego tak bardzo, że ledwo udawało mi się przestawiać nogi jedna za drugą. 
Stało się wtedy coś, co całkowicie powaliło mnie na ziemię. Dosłownie i w przenośni. 
Zrobiło mi się słabo i ciemno przed oczami. Upadłem na kolana, nie czując już chłodu. Nie chcąc iść dalej, w duchu błagałem o śmierć, lecz nawet nie wiem kogo. Przecież i tak zdawało mi się, że nie wierzę w Boga. 

* * * 

- Wyziębiony, ale przeżyje. Dajmy mu trochę czasu - przebudziłem się, nie otwierając oczu, a to jedyne słowa, które mogłem wtedy usłyszeć. Później lekarze wyszli. Zdałem sobie sprawę, jakich kłopotów sam sobie narobiłem. Na własne życzenie, moi drodzy. 
Źle mi było leżeć i dawać się przebadać od czasu do czasu, to teraz nie będę mógł się ruszać, będę pilnowany, żebym nie próbował czasem uciekać a do całego szczęśliwego zakończenia dołożono mi kroplówkę. No to świetnie - pomyślałem. Kolejny raz. Nie potrafię nawet umrzeć. 
Po nudnym tygodniu wyszedłem na życzenie z planem: Nigdy więcej takich głupot. Nie wrócę tam
A jednak pomyłka. Wracałem co chwilę. Co kilka dni byłem zmuszony odwiedzać szpitale, gdyż nie dawałem sobie sam ze sobą rady. Za słaby psychicznie, a teraz jeszcze fizycznie... tak właśnie. 

Postanowiłem jednak zaryzykować. Serce tak bardzo tęskniło. Tak bardzo chciało do swojego aniołka. I wygrało. 

Zbierałem powoli rzeczy w walizkę. Uważnie dobrałem wszystkie leki. Później zniosłem do auta. Nie będę komentował prędkości jazdy, czy też kwestii bezpieczeństwa, gdyż to całkowicie nieistotny aspekt, który pewnie nie dałby wam dobrego przykładu.
Po kilkunastu godzinach byłem na miejscu. Gdzieś, gdzie nigdy nie miałem zamiaru wracać. 
Wiedząc, gdzie i kiedy mogę ją spotkać, postarałem się o to. Zrobiłem wszystko, żeby ją zobaczyć. I zobaczyłem. Niestety problem tkwił w jeszcze jednej rzeczy. 
Mój anioł nie chciał znać kogoś, kto go ranił. I nic dziwnego. W takim wypadku nawet nie starałem się do niej podchodzić. Stałem z boku, patrząc jak przechodzi. Jej wzrok był tak mądry, a jednocześnie tak słabo doświadczony przez życie. Oczy, które już tak wiele wycierpiały. Widziałem w nich całą jej historię, którą przecież tak dobrze znam. Widziałem tęsknotę za kimś, kto właśnie stoi przed nią, a ona nawet o tym nie ma pojęcia. To tak cholernie bolesne uczucie. Kilka niezapomnianych sekund. Kilka cudownych, jak nie najlepszych sekund w życiu.
Minęła mnie bez słowa, choć tak bardzo pragnąłem jej głosu. No nic. Poszła dalej. Ruszyłem za nią autem. Jechałem powoli, trzymając odpowiednią odległość, by nie pomyślała, że ją śledzę. Miała w uszach słuchawki, więc pewnie nie słyszała, że ktokolwiek za nią jedzie. 
Patrzyłem za nią, aż weszła do domu. 
Nie było sensu, żebym nadal czekał przed jej oknami, choć z drugiej strony miałem nadzieję, że jakimś cudem dane mi będzie ostatni raz ujrzeć jej twarz choćby w oknie. 
Postanowiłem sobie odpuścić i wróciłem. To pierwszy i ostatni raz, gdy czułem w życiu prawdziwe szczęście. 
Minęło jeszcze kilka miesięcy. Raz było lepiej, raz gorzej. Jakoś się wiodło. Serca tęskniły za sobą koszmarnie. Przynajmniej moje tęskniło i z całych sił pragnę wierzyć, że jego za mną również.
Przyszła jednak chwila, w której straciliśmy kontakt. Zostałem zamknięty w szpitalu, który zdaje się być odcięty od świata, od internetu i  zasięgu. Ja byłem na siebie zły, on był na mnie zły i właściwie wszyscy byli o coś źli. A ja zwyczajnie już nie miałem możliwości nawet raz na cały cholerny dzień powiedzieć "kocham i tęsknię, czekaj na mnie. Obiecuję, że niedługo będę" a tak bardzo tego chciałem.
Stało się i to, czego tak bardzo się bałem. Straciłem jego i jednocześnie ostatnią motywację do budzenia się rano. Od tego czasu już tylko czekałem na śmierć. Czekałem i nadal czekam. 
Wiem, że niedługo nastąpi, a wtedy będzie już tylko lepiej. 
.
Myślę, że wypadałoby skończyć w tej chwili całą tą historię. Wam z pewnością nie jeden raz zdarzyło się uronić łzę przy poznawaniu mojego życia. Obudziłem z was litość, a może jeszcze więcej uczuć, bo akurat sami przeżywaliście trudne chwile. 
Nadszedł jednak czas, by wszystkich was przeprosić. Przede wszystkim za zniknięcie bez słowa. 
Stało się, czasu nie cofnę. Przykro mi, że to się wydarzyło, lecz sam tak nie wybrałem.
Wy czytacie, a ja powoli znikam. Strasznie za wszystkimi tęskniłem. Nadal tęsknię, jednak moje życie straciło jakiekolwiek ułamki sensu. Nic nie trzyma mnie w tym brudnym, chorym miejscu.
Nie mogę się z tego syfu wyleczyć. Nie wiem już w co mam wierzyć.
Wszyscy próbujemy zostawiać drobne nitki, po których mamy nadzieję kiedyś wrócić w razie popełnienia błędu. Jednak gubiąc się, sami się w nich plątamy.
Nasz scenariusz jest czarny, a my bez żadnej nadziei wypisujemy wku.wienie na własnych kostkach. To coś, jakbyśmy trzymali serca na dłoniach. Całe życie potrafimy trzymać je tak mocno, by tylko się nie rozpaść. Żeby przeżyć jeszcze choć kilka godzin. Mamy powód. Wy macie.
Kogoś, kto już został go pozbawiony, nic nie trzyma na świecie.
Jestem dumny z osób, które dzięki mojej osobie zmieniły swoje życie chociaż na odrobinę lepsze.
Nigdy nie zapominajcie się uśmiechać. To moja prośba do Was.
Na ostatnie pożegnanie.