sobota, 21 lutego 2015

Każda Twoja Rana, To Też Moja

Tydzień samotności w szpitalu. Nie polecam, serio. 
Jeśli już macie coś zrobić, upewnijcie się, że napewno wam się to uda. Jak nie, konsekwencje mogą być ciężkie. 
Idąc pod prąd w tłumie, niemal niemożliwe jest przeżycie. Walka o normalne życie również. Tym bardziej, gdy jesteś sam przeciwko całemu światu. 
Przyjaciele przychodzili tylko na  krótką chwilę, ponieważ byli na mnie okropnie źli za to, co chciałem zrobić. Za to, że chciałem ich zostawić. Poddałem się mimo obietnic, że będę walczył. 
Przecież nie chciałem. Chciałem żyć i być dla nich. Nie udało mi się pokonać pewnych spraw, które codziennie na nowo mnie męczyły. Właściwie po wyjściu planowałem spełnić marzenie i byłem pewny, że tym razem się uda. Mówiłem o tym otwarcie, więc nie rozumiem po co lekarze tak mnie pilnowali. Po co tracili na mnie czas i leki, które mogłyby pomóc komuś, kto tego bardziej potrzebował. Nie rozumieli tego, że ja i tak to zrobię? Bez względu na ich starania.
Za przyjaciół oddałbym wszystko, mógłbym nie mieć dokąd wracać, byle tylko im było dobrze. 
Nawet oni nie byli już w stanie mnie tu zatrzymać. Nawet dla nich nie miałem sił wstać i dalej walczyć. Pozbieraj się ten ostatni raz mówił głos w moim sercu. Powtarzał to co chwilę. Nie dawał spokoju, bolała mnie od tego głowa praktycznie przez cały czas. Miałem serdecznie dość i bez przerwy myślałem o czymś, co czeka na mnie w domu. O moich malutkich skarbach, dających ukojenie zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Minął tydzień, jak ich nie widziałem i bardzo tęskniłem. Nie mogłem ich dotknąć, ale były w moim serduszku, które raniły swoimi ostrzami. Właściwie to one niczego innego nie potrafiły. Umiały jedynie ranić, dając tym samym ucieczkę od całej rzeczywistości. 
Nadszedł czas, by wrócić do nich, do swoich planów i całego tego chorego życia. 
W szpitalu dzień w dzień, bez wyjątków, byłem namawiany do rozmów z psychiatrą, psychologami, a nawet lekarze się w nich bawili i próbowali mi "pomóc" swoim będzie dobrze 
Nie chciałem pomocy od nikogo. Na tym świecie nie było już osób, które mogłyby mi pomóc. Decyzja zapadła. W 100% chciałem stąd odejść. 
Wychodząc, natknąłem się na anioła. Cudowna dziewczyna o delikatnych rysach twarzy, z lekko podkreślonymi czerwienią ustami. Brunetka z czekoladowymi oczami, które od zawsze uwielbiałem. 
Przepuściłem ją w drzwiach, po czym sam opuściłem szpital. Pierwszy raz chciałem tam wrócić i to też zrobiłem. Następnego dnia szukałem jej po całym budynku. Widocznie była tam tylko u kogoś w odwiedzinach. Nie znalazłem jej w środku, ale na zewnątrz owszem. Gdy na mnie spojrzała, uśmiechnęła się równie pięknie, co za pierwszym razem. 
Nigdy nie miałem problemów w zawieraniu nowych znajomości, więc szybko się poznaliśmy. 
Miała na imię Kamila. Mój wiecznie prześladujący pech chciał, że się bardzo spieszyła, więc nie wiedziałem później, czy można się z nią jakkolwiek skontaktować. No cóż, życie.
Musiałem wrócić do szkoły i nadrobić wszystkie zaległości. Pierwszego dnia wstałem z łóżka z okropnym samopoczuciem. Nie wiedziałem po co muszę chodzić do szkoły, skoro i tak nie chcę żyć.
Olśniło mnie, gdy wszedłem na wielki korytarz, w którym ją spotkałem. Więc chodzi do mojej szkoły. Świetnie uśmiechnąłem się do siebie i udałem się na pierwszą lekcję. 
Powoli się poznawaliśmy. Z czasem to ona stała się moją księżniczką, dla której warto było żyć. 
Minął miesiąc naszego związku, więc umówiliśmy się na wieczór. Wyglądała nieziemsko. Nie można było się napatrzeć, a gdy szliśmy ulicą, każdy facet się za nią oglądał. Uśmiechnęła się do jednego. Był mniej więcej w naszym wieku, więc co można było sobie pomyśleć? No kolega. 
Ścisnąłem mocniej jej rękę, by dać dyskretny znak zazdrości. A może to nie była zazdrość, lecz coś w postaci dania do zrozumienia, że jest ze mną i nie powinna zajmować się nikim, oprócz mnie. 
Egoista ze mnie, co? :)
Spędziliśmy piękny wieczór, który jednak musieliśmy skończyć dość szybko, ze względu na szkołę następnego dnia. Okazało się, że czeka nas za kilka dni impreza klasowa. Nie było żadnego problemu, oboje zgodziliśmy się przyjść. Miała to być domówka organizowana przez któregoś z kumpli. Pierwsza klasa szkoły średniej, to jednak już nie zabawa karnawałowa od 16:00 do 19:00. 
Każdy nastawiał się na hektolitry alkoholu. W sumie nie chciałem pić, a wyszło jak zwykle.
Przepraszam, ale kto byłby w stanie pozostać trzeźwym, gdyby idąc na imprezę ze swoją dziewczyną, wyszedł o 6 rano jako singiel? A no właśnie. 
Nigdy nie potrafiłem wybaczyć zdrady. Nigdy. 
Sam się prosiłem. Wiedziałem, że nie mogę już nikomu ufać, a i tak po raz kolejny przywiązałem się do kogoś, kto zranił mnie na tyle mocno, by wrócić do dawnego życia.
Zostałem na noc u kumpla, ponieważ nie byłbym w stanie dojść do domu. Nie podobał mi się ten pomysł, ale on nie chciał mnie wypuścić, więc już trudno. 
Szkołę powoli nadrabiałem. Ponad połowa zaległości była za mną. po czym znów narobiłem burdelu przez nieobecność. Postawiłem na treningi. Ćwiczyłem całymi dniami, aż wieczorem nie padłem na twarz, wracając do domu. Ojciec bez zmian. Cały czas pił i miał wszystko gdzieś. Przynajmniej się nie odzywał, nie narzekał mi za plecami i dawał żyć tak, jak chciałem. Właściwie tak, jak nie chciałem, bo ja wcale nie miałem zamiaru żyć. Jednak jestem tchórzem. Nie potrafię go zakończyć, więc muszę jakoś zapełnić tę pustkę zwaną przez wszystkich ludzi życiem. 
Był rok 2011. Wychodził właśnie film Jana Komasy o tajemniczej nazwie "Sala samobójców". Sam tytuł mnie do niego zachęcał. Namówiłem Dominikę na wyjście do kina na jego premierę. 
Od tamtego czasu miałem swoją nową miłość. Rozumiałem ten film. Wiem, przesłanie jest całkiem inne, ale mnie zależało bardziej na scenach śmierci, ponieważ to właśnie jej chciałem. Przecież i tak wszyscy umrzemy, więc po co się męczyć? Lepiej odejść teraz.
Wieczorami czytałem list, który napisałem przed pierwszą próbą samobójczą. Nieudaną, więc to kolejny powód, by wmówić sobie, iż nawet odebranie sobie życia mi nie wychodzi.
Po długich namowach przyjaciółki, po jej wielu wylanych łzach i po tonach napsutych nerwów, przeprosiłem i zacząłem chodzić na zajęcia. Codziennie rano Dominika mocno trzymała mnie za rękę, a po szkole odporowadzała do domu. Pilnowała mnie i martwiła się jak nikt inny. To z nią pokonałem tę cholerną depresję. Ona wyprowadziła mnie na ostatnią prostą, przed którą puściła moją rękę i kazała iść samemu. Nauczyła mnie funkcjonować normalnie. Jak ludzie wokół mnie. Pokochałem ją inaczej, niż przyjaciółkę i siostrę. Pokochałem ją jako anioła. Jako towarzyszkę życia. To ona dała mi szczęście. Upadałem, a ona mnie podnosiła. I tak w kółko. Nie poddała się do dziś i to kolejna rzecz, za którą jej z całego serducha dziękuję. Tylko ona mi została. 
Zaczęliśmy 2012 rok z nową nadzieją. Z nowymi siłami do walki. Razem z całą moją grupą, z przyjaciółmi, oraz z mamą czuwającą nade mną na każdym kroku.
Rany goiły się, choć potrzebowały na to dość dużo czasu. Pozwoliłem im znikać w swoim tempie. Nie spieszyło mi się, bo przecież miałem dopiero 17 lat. Całe życie przed sobą. 
I chociaż osób pragnących mojej porażki mnożyło się z dnia na dzień, nie przeszło mi nawet przez myśl, że mógłbym po raz kolejny się poddać. Wiem, co stracę i nie odpuszczę. Żadna pomyłka nie wchodziła w grę. Teraz już po prostu musiało być dobrze. 
_____________________________________________________________________________________
     












______________________________________________________________________________________________

Kochani wiem, że ciężko się czyta. Równie ciężko, a nawet jeszcze ciężej się to pisze, jednak bardzo bym Was prosił, żebyście pisali mi cokolwiek na temat ogólnego wyglądu bloga, formy pisania, czy co tam Wam nie będzie pasowało, ponieważ ja piszę to tylko i wyłącznie dla Was i chciałbym, żeby było Wam wygodnie czytać. 
Jeśli ktoś ma propozycje zmiany wyglądu itd. no to wiecie gdzie możecie mnie znaleźć. 
Jak za dużo emocji, albo zbyt dosłownie napisane. Nie odpowiada Wam długość postów czy coś innego. Piszcie cokolwiek, bo naprawdę nie wiem czy jest sens to dalej ciągnąć, skoro Wam się nie będzie podobało 
Przy okazji dziękuję wszystkim, komu chce się to wszystko czytać. Jesteście najlepsi ♥

środa, 11 lutego 2015

Dalej Pójdę Sam

Koniec lekcji, więc czas do domu. Droga zajmowała około 15 minut.
Tego dnia nie było nikogo ciekawego w szkole. Wszyscy chorzy. No cóż, włączyłem muzykę na słuchawkach i szedłem przed siebie. Wybrałem najdłuższą trasę, ponieważ w domu nikt już na mnie nie czekał.
Ojciec? Tsa, był w domu, ale jedyne, na co liczył, to że pójdę mu po piwo albo fajki.
Nie miałem ochoty go oglądać. Było zimno i padał deszcz, a we mnie powoli zaczynało się gotować. 
Idąc, nie widziałem prawie niczego, przez wiatr i.... nie zauważyłem, kiedy przeszedłem na czerwonym przez pasy. Słyszałem tylko, jak kierowcy dawali po hamulcach i błagałem, by któryś w końcu we mnie uderzył. Jednak patrzyłem tylko w dół, na drogę. Z zaciągniętym na głowę kapturem i tak niewiele widziałem wokoło. Jedne światła, drugie, trzecie, a po nich drzwi do mieszkania.
dzisiejszy dzień, to jeszcze nie ten, którego oczekuję - pomyślałem, wchodząc do korytarza, z którego już go widziałem. W identycznym stanie, jak wczoraj, miesiąc temu, pół roku, a nawet kilka lat wstecz. Po śmierci mamy nie odzywaliśmy się do siebie ani słowem. Z bólem serca minąłem go i poszedłem do siebie, cichutko zamykając drzwi. Otworzyłem okno i odpaliłem papierosa.
Podniosłem z podłogi żyletkę, która widocznie spadła mi w nocy. Trzymałem ją w rękach przez chwilę, myśląc o ukojeniu. 
nie teraz! stłumiłem emocje w sobie na jeszcze kilka godzin. Przyjaciółka była chora. Byłem w obowiązku iść, zapytać o zdrowie i posiedzieć chwilę, trzymając za rękę.
Z trudem zebrałem się w sobie i wyszedłem.
Wracając po godzinie, moje nogi ledwo utrzymywały ciężar ciała, więc tylko lekko uchyliłem drzwi.
Ojciec rozmawiał przez telefon. O ile ten okropny bełkot można nazwać rozmową. Nie chciałem słuchać, lecz zanim zdążyłem opuścić salon, usłyszałem, jak mówił komuś "to przez dawida straciłem syna i żonę". Tak, wiem. Czuję się winny, ale akurat on nie musiał tego mówić. I to jeszcze nie wiadomo komu. Nie wytrzymałem.
Ojciec stał tyłem, więc wyrwałem mu telefon, rzuciłem nim o ziemię, a kiedy odwrócił się twarzą w moją stronę, z całej siły złapałem jego rękę, którą zdążył już na mnie podnieść.
Nie tym razem powiedziałem do siebie w duchu. Ostatkiem sił pchnąłem ojca w stronę stojącej w rogu kanapy. Usiadł, a zanim zdążył połączyć wątki i zrozumieć co się stało, zdążyłem zatrzasnąć drzwi, w które niedawno z powrotem wstawiłem zamki. Minuta po minucie robiło się gorzej. 
Znowu uciekam. Znowu pomaga mi tylko jedno. Żyletka i fajki, to już mój niezmienny zestaw na kolację. Czasami zdarzała się jeszcze herbata. Zimna, ponieważ zawsze zapominałem, że ją zrobiłem. Z resztą, i tak nie miało to większego znaczenia.
Zrobiło się całkiem ciemno. Powoli zawlokłem się do łazienki. Postałem kilka minut nad umywalką, gładząc rany i czyszcząc je wodą. Później wszedłem pod prysznic. Stałem tak, wpatrzony w jeden punkt, aż woda stała się całkiem zimna. Tak szczerze powiedziawszy, to najgorszy aspekt cięcia się. Umyć to trzeba, ale jak, skoro rany się tak drażnią i pieką? Wstajesz rano z dłonią we krwi, ciężko się ruszyć, żeby nie poczuć swojej głupiej bezsilności. Masz dość, ale i tak nadal to robisz. Zdajesz sobie sprawę, jak bardzo jesteś uzależniony, jednak nie ma już odwrotu. Brniesz w to cholerstwo jeszcze głębiej z nadzieją, iż dotrzesz do końca. Końca, który będzie ukojeniem. 
Tak naprawdę nie wiesz, czego szukasz. Przecież nie chcesz odebrać sobie życia. 
A może jednak chcesz? oczywiście, że chcę! Niczego innego równie bardzo nie pragnę 
Wróciłem do siebie, wyciągnąłem z szafy butelkę wódki, zawiniętą w koszulę, żeby Domi jej nie znalazła. Z biórka zgarnąłem fajki i kilka żyletek. Wsadziłem do kieszeni garść tabletek nasennych i z tym wszystkim wyszedłem we wdychające nocne powietrze miasto. Zadzwoniłem jeszcze po drodze do mojej chorej przyjaciółki. Załamanym głosem powiedziałem, że bardzo ją kocham, po czym się rozłączyłem.
Idąc przed siebie, brałem po kolei po parę tabsów, popijając je wódką, która wtedy wyjątkowo wchodziła mi jak woda.
Szedłem tak, aż całkiem straciłem nad sobą kontrolę. Pamiętam jeszcze most, przez który jakimś cudem udało mi się przejść, a po drodze wyrzuciłem pustą butelkę za barierki. Mój stan znacznie się pogorszył. Tracąc przytomność, błagałem o śmierć 
________________________________________________________________________________