"Miał plany [...] i ego tak wielkie, że przyznać się do porażki byłoby przekleństwem"
No właśnie... więc nic nie mówiłem. To mnie niszczyło. Zabijały mnie uczucia, które wciąż dusiłem w sobie. Tłumiłem każdy krzyk, nie pozwalając nikomu poznać, że coś jest nie tak.
"To jest walka" tłumaczyłem sobie, by za wszelką cenę poradzić sobie sam ze sobą. Nie potrzebowałem pomocy od nikogo. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
po raz kolejny tak bardzo się myliłem
Potrzebowałem tej pomocy najbardziej. Teraz, w tej chwili. Teraz, gdy upadam i nie dam rady sam wstać. I don't want to play this game no more ale czy ktoś mnie o to pyta? - NIE
Więc musiałem wstać i pokazać wszystkim, że to nie koniec. Starałem się, lecz myśl o świętach Bożego Narodzenia, całej rodzinie w jednym pokoju i o tej sztucznej atmosferze, jeszcze bardziej ciągnęła mnie na dno. Zbliżał się czas "radości" (czyt. sztucznego uśmiechu), czas wybaczania i bycia miłym dla wszystkich, bo przecież jest święto...
Nienawidziłem tych dni chyba najbardziej ze wszyctkich w roku, no ale co zrobić. Jakoś trzeba było to przetrwać. Nie spodziewałem się tylko, że na długo zapamiętam tegoroczne Boże Narodzenie.
Siedzieliśmy przy stole, a rękawy mojej koszuli lekko się podwinęły. Nie zauważyłem tego, za to ojciec tak. Złapał mnie mocno za pocięty nadgarstek i pociągnął za sobą do kuchni, jak niewolnika wrzucanego do lochu. Bez litości. Miałem wtedy 16 lat, może trochę więcej. Nie miałem siły się sprzeciwiać, dlatego ojciec robił ze mną co tylko chciał. Dosłownie.
Nasza kuchnia była tak zbudowana, że w salonie, gdzie znajdowała się właśnie reszta rodziny, było ją widać prawie w całości.
"Tatuś" krzyczał na mnie najgłośniej, jak potrafił. Myślał, że to mu coś da... naiwny.
Gdy zapytał dlaczego to robię, powiedziałem szczerze. Nie ukrywałem niczego.
- To wszystko twoja wina. Nienawidzę cię - darłem się jak psychopata. Chciałem wyjść. Musiałem. Już miałem zostawić go samego, gdy mocno złapał mnie od tyłu, po czym położył na podłodze i doprowadził do niemal krytycznego stanu.
Kiedyś, gdy zobaczyłem, że dusił Wojtka, a ja chciałem pomóc bratu, chwycił za szklankę, rozbił ją na blacie kuchennym, a następnie z siłą rzucił odłamkiem szkła w moją twarz. Przeżyłem to jakoś, okej. Jednak teraz już naprawdę przegiął.
Po tym, co Wojtek przez niego zrobił. Po tym, jak mama załamała się z jego winy i po tym, w jakim stanie byłem ja sam, nie chciałem dać za wygraną.
To niemożliwe, żeby jeden głupi człowiek kompletnie zniszczył tyle osób. Niemożliwe - mówiłem wieczorami sam do siebie.
Teraz mijała druga godzina, jak leżałem nieprzytomny na podłodze w kuchni. To wszystko nie byłoby takie przykre, gdyby nie fakt, że ktoś z rodziny musiał widzieć, co się stało. A jeśli nie, to przynajmniej powinni się zorientować, że nie ma mnie już ponad dwie godziny. Tymczasem udało mi się przebudzić, zebrać z tej cholernej podłogi i natychmiast wyjść z domu.
Nie zdążyłem się ubrać, więc byłem jedynie w koszuli. Trochę zimno, ale lepiej tu, niż w domu. Szedłem pustą ulicą. W końcu Wigilia, ale żeby zupełnie nie było widać żywej duszy? Może to i lepiej.
Przed siebie - tylko tyle mogę powedzieć o moim celu. Zwyczajnie wyszedłem się przejść... na całą noc
Wróciłem chwilę przed 5 rano, żeby wziąć kilka rzeczy z pokoju i zaraz znowu opuściłem ten chory dom. Wiedziałem, że nikogo nie obchodzi to, czy jestem, czy też nie. Wybrałem drugą opcję i nie było mnie przez całe 2 dni. Wracając po świętach, spotkałem tylko zapłakaną mamę, która siedziała przy stole, wpatrując się w okno. Gdy usłyszała otwierające się drzwi, spojrzała na mnie z lekkim uśmechem. W jej oczach widziałem ulgę, lecz nie chciałem rozmawiać nawet z nią. Nie była wtedy wyjątkiem! Również nie zauważyła mojej nieobecności. Może i to było egoistyczne, ale trudno.
Nie jestem maszyną i uwaga... halo halo, mam uczucia, proszę państwa.
Robiło się coraz gorzej. Przez to całe zajście tym bardziej nie skończyłem się ranić. Wręcz przeciwnie. Nie było dnia, żebym bez tego wytrzymał. To coś, jak lek. Uzależniający i okrutny, ale lek. Nienawidziłem ludzi jeszcze bardziej, o ile tak się wtedy dało.
Nie chciałem żyć. Przez kilka lat zwyczajnie istniałem. Dla przyjaciół, dla mamy.. po prostu byłem, nie czując nic. Nauczyłem się olewać wszystko i wszystkich. Nie znosiłem rozmawiać z innymi. Często mówiłem sam do siebie. Izolowałem ze swojego życia dosłownie każdego. Nawet przyjaciół, których i tak już zostało dwoje.
Wpadałem w sidła depresji, nie chcąc się z nich uwalniać. Nie walczyłem, a we mnie wygasł już nawet najmniejszy płomyk nadziei. Pragnąłem tylko jednego, a żyletki przestały mi pomagać.
Byłem wykończony zarówno psychicznie, jak i fizycznie.
- To już koniec - o ile spałem, budziłem się i zasypiałem z tą myślą
to jeszcze nie koniec! - życie śmiało mi się prosto w wiecznie nieobecne oczy.
Dominika siedziała ze mną tak długo, ile tylko mogła. Wracała po szkole prosto do mnie, u mnie się uczyła. Tylko po to, żeby mnie pilnować. W mojej głowie widniał już tylko jeden cel.
BANG!
ciężki okres co? rozumiem cię bo właśnie teraz mi wali się świat na głowę :C istnieje a nie żyje jak to ładnie ująłeś :) zawsze cię wspieram pamiętaj :* <3 :C
OdpowiedzUsuń